Błędne Skały – okiem prehistorycznego gada.

Na Szczeliniec Wielki wybraliśmy się jesienią zeszłego roku w zgranym tandemie* – wyprawą trzyosobową: my dwoje i nasz czteroletni wtedy synek (*tandem pasuje tu najbardziej, zwłaszcza, że wg słownika bywają tandemy więcej niż dwuosobowe :D, w których dwie osoby kierują i tu by się mniej więcej zgadzało ;).

Gad z widokiem

Gad z widokiem

U stóp Błędnych Skał powitały nas prehistoryczne gady, które wyglądały zza dość zdezelowanego ogrodzenia i przywodziły na myśl rozpadający się tabor cyrkowy u kresu powodzenia. Jakoś to właśnie skojarzenie, z przykurzonym, rozklekotanym wozem, od którego za moment odpadną wszystkie koła, nasunęło mi się samoistnie na ten widok, raczej żałosny, trzeba to przyznać. U nas nawet atrakcja turystyczna bardziej odstrasza niż przyciąga… Nie zraziło nas to jednak, a nasz Malec obracał się kilka razy z zaciekawieniem i dopytywał czy na pewno będzie otwarte, kiedy będziemy wracać. Odsuwając od siebie cyrkowo-przykurzone skojarzenia obiecaliśmy naszemu czterolatkowi, że wracając na pewno do nich zajrzymy. Było to bezbłędne posunięcie, które zapewniło posuwanie się naszego dziecięcia naprzód 🙂. Poza tym Malec był zafascynowany samymi Błędnymi Skałami: najpierw schodami, a potem labiryntami i tajemniczymi przejściami. Przez całą zimę domagał się kolejnej wyprawy na skałki i nie satysfakcjonowały go tłumaczenia, że trzeba z tym zaczekać do wiosny.

 

Wędrując po górach z czterolatkiem, który idzie już na własnych nogach, trzeba pamiętać o częstych postojach. Na Szczelińcu zachęcają do nich przepiękne widoki, które roztaczają się z tak urokliwych miejsc, jak choćby „Niebo”. W „Niebie” należy koniecznie zrobić postój i odetchnąć pełną piersią :). Już pod samym schroniskiem powitają nas obłędne widoki, a stoliki kawiarniane zlokalizowane na skalnych grzybach, pod którymi ciągną się gigantyczne przepaście… Kawa w takim miejscu to jest dopiero przeżycie, a można tam również zjeść całkiem smaczny obiad z darmową panoramą, która robi niesamowite wrażenie i to na dzień dobry, po pokonaniu 665 schodów w górę, choć dla niektórych w pakiecie: na dzień dobry i na do widzenia. Słyszeliśmy i takie historie, że ludzie wdrapywali się po setkach schodów dochodząc tylko do schroniska i na tym kończyła się ich wyprawa. Cóż ewenementy zdarzają się wszędzie ;).

Na Szczeliniec warto się wybrać jedynie w piękną pogodę, wtedy możemy bez przeszkód podziwiać wspaniałą panoramę Sudetów po obu stronach granicy.

Trochę bawiły nas

Stoły na horyzoncie

Stoły na horyzoncie

pełne podziwu spojrzenia i wyrazy uznania, którymi niektórzy niedzielni turyści raczyli naszego czterolatka. Mały już dwa lata temu przewędrował pół Beskidu Drogowego, czyli w wolnym tłumaczeniu Beskidu Małego. A drugie pół – na barana, u taty :). Więc plątanina skalnych głębokich wąwozów i korytarzy: tu się trzeba przytrzymać łańcucha, tam przecisnąć albo niemal położyć na ziemi, żeby przejść pod skalnym nawisem, to przecież wymarzona kraina dla wszystkich dzieciaków 🙂. Tak, że nawet te 665 stopni wiodących na szczyt, to mały pikuś dla naszego dziecka gór, choć wcale nie urodzonego w górach. Ale, jak się pewnie domyślacie – gdybyśmy się tu urodzili, pewnie wcale nie zawracalibyśmy sobie głowy łażeniem po górach 🙂. Taka jest specyfika rdzennych mieszkańców. Większość z nich nawet nie kojarzy nazw szczytów, pod którymi się wychowała, no może poza tymi kilkoma najbardziej znanymi i może poza paroma chlubnymi wyjątkami, żeby oddać honor nielicznym, tym, którzy wiedzą, znają, kochają.

 

Po zejściu na dół zdążyliśmy jeszcze do Parku Dinozaurów, który dodatkowo nakręcał nasze dziecię do przebierania nóżkami po skalnym labiryncie.

Pośród dinozaurów

Pośród dinozaurów

Ponieważ było już po ścisłym turystycznym sezonie, więc nikogo nie zastaliśmy przy wejściu i niezatrzymywani obejrzeliśmy park za darmo, a raczej to, co z niego zostało. Pod koniec naszego zwiedzania pojawił się jakiś facet, który zamykał „cyrkowy tabor” na prowizoryczną, drewnianą bramę, ale nawet się nami nie zainteresował. I dobrze! Park był w opłakanym stanie, po ziemi walały się odnóża, ogony i inne fragmenty rozpadających się makiet. Na szczęście większość gadów jakimś cudem zachowywała równowagę. Naszemu Malcowi, jak możecie się domyślić, nie przeszkadzało to w najmniejszym stopniu i hasał zachwycony pośród prehistorycznych stworów 🙂.

Najlepsza kawa na Szczelińcu  i...

Najlepsza kawa na Szczelińcu
i…

 

Jak niewiele dziecku potrzeba do szczęścia. My zaś mogliśmy odwrócić głowy i tęsknym spojrzeniem pożegnać nasze Błędne Skały – dla każdego coś miłego…

 

 

 

No i „Najlepsza kawa na Szczelińcu…( i jedyna ;))”.

 

 

 

Przychodzą do mnie kolorem nieba…

kolor_nieba_blog_podpis

 

Myślę o nich w różnych momentach życia.

Uśmiecham się do nich, ilekroć moje spojrzenie padnie na zdjęcia poustawiane w domu.

Po prostu są obecni. I więcej, częściej pojawiają się w moich myślach bez wydumanych okazji, tak na codzień. Święta Zmarłych nie wywołują u mnie jakiejś fali wspomnień. Ot – pokarm dla mas, dla stada baranów. Te dni przywołują u mnie raczej takie konkluzje.

Oni zaś pojawiają się we wspomnieniach, kiedy uśmiecham się do jakiejś myśli, myśląc sobie, że pomyśleliby tak samo albo, że cieszyliby się z mojego szczęścia, tak jak ja :). Pojawiają się często, bo żyją w moich wspomnieniach i wywołują ciepły uśmiech na twarzy, bez względu na to, jakie emocje wywoływali, kiedy byli tuż obok. Czuję ich obecność, a tych, których pamiętam wspominam normalnie, bez idealizowania.

Babcia-despotka, choć była moją babcią i ją kochałam, była też despotką i tyranem. Coraz więcej w moich wspomnieniach o niej tych dobrych chwil, ale to dlatego, że zdołałam jej przebaczyć zanim umarła i przede wszystkim udało mi się częściowo zrozumieć skąd tyle w niej było jadu i nienawiści do świata, do nas – jej najbliższych.

Druga Babcia-snobka była odległa, zbyt się różniłyśmy, bym czuła z nią jakąś bliskość. Za życia ich obu wielokrotnie uzmysławiałam sobie, że jakoś kocham babcię-despotkę, bo przynajmniej jest z krwi i kości, nie kochając zupełnie, wręcz odczuwając obojętność wobec babci-snobki… Choć ciągle kłóciłyśmy się z babcią-despotką, to ją czułam bardziej. Drugą babcię zdołałam dopiero pokochać pod koniec jej życia, kiedy stała się już prababcią dla mojego dziecka i kiedy stawała się coraz bardziej bezradna. Wraz z postępującą starością opadały z niej snobizm, wyniosłość i słynne „to wypada, a tamto nie”. Ja zawsze miałam to w szczerym poważaniu, dlatego między innymi tak daleko byłyśmy od siebie. Jednak i to się zmieniło – cierpienie zbliża ludzi. Moja druga babcia przeszła dzięki niemu ogromną przemianę pod koniec swego życia i dzięki temu udało mi się ją pokochać. Myśląc o niej odczuwam ogromny spokój.

Przychodza_do_mnie_kolorem_nieba_pionTata…? Umarł tak dawno, że gdyby nie rodzinne opowieści, w ogóle bym go nie pamiętała. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym czy mi go brakuje. Jakoś tak przyzwyczaiłam się do życia bez niego.

Jeden jedyny raz namacalnie i niezwykle boleśnie czułam jego brak. Sypało się wtedy moje pierwsze małżeństwo, rozpadało mi się w rękach i nic nie mogłam zrobić…, nie umiałam już dłużej dawać sobie rady, zbyt długo łudziłam się, że kto jak kto, ale ja – dam radę! Okazało się wbrew temu, co sądziłam, że nie jestem Herosem… Wtedy bardzo, ogromnie wręcz go potrzebowałam. Potrzebowałam mojego ojca, żeby mnie przytulił i powiedział, że nie jestem beznadziejna, że to nie moja wina, że w życiu po prostu czasem tak się dzieje… Nie było go jednak. Jego grób ział wszechogarniającą, przytłaczającą mnie pustką. Wtedy wyraźnie poczułam, że groby są puste, zapełniamy je tylko swoimi złudzeniami. Cały ich kult jest pusty, zionie pustką i nieudolnymi próbami jej zapełnienia.

Dwóch Dziadków… Jednego też ledwo pamiętam – umarł w kilka miesięcy po moim tacie, ale wszystkie wspomnienia i opowieści o nim tchną jego ciepłem, uśmiechem i dobrocią. To był człowiek, który mógł stać się moim najlepszym przyjacielem, jednak… nie zdążył. Za nim o dziwo tęskniłam, za własnym ojcem…? – nie pamiętam.

Drugiego dziadka, jakby nie było. Żył z babcią-snobką i był jeszcze bardziej odległy niż ona. Nigdy nie rozmawialiśmy o niczym ważnym. Nie wiem jaki był, ani co myślał. Nie znałam go.

Umarł kiedy miałam kilkanaście lat, ale równie dobrze mógł umrzeć przed moim urodzeniem. Na to samo wychodzi. Nie znaliśmy się.

No i moja ukochana Ciocia – nazwana przeze mnie Filipem :). Używała tego imienia, nadanego jej przez pięciolatkę, z dumą, wywołując nieraz pobłażliwy uśmiech na twarzach ludzi, dla których nic nie znaczyła. Dla mnie była kimś niezwykłym. Była człowiekiem, któremu udawała się trudna sztuka – potrafiła kochać wszystkich, bez wyjątku. Kochała ludzi, zwierzęta, kochała świat.

Całkowite przeciwieństwo mojej babci-despotki, a jednak znały się i nawet lubiły. Filip – kobieta niezwykła w swojej zwyczajności, tak dobra, że aż naiwna, pełna siły i radości życia, choć życie nigdy jej nie rozpieszczało. Jestem dumna Filipku, że byłaś moją ciocią. Byłaś rzadkim skarbem, który znajdujemy w życiu raz na milion. Dziękuję Ci :).

To Oni… Jakoś tak przyszli do mnie listopadowo. Może chcieli mi powiedzieć, że te ich święta mają jednak znaczenie? Mają jakąś moc. Moc przywoływania…

W końcu wszystko, w co wierzymy, ma ogromną moc, często przez nas niedocenianą.

Listopadowe wspomnienie…

Ja urodziłam się w listopadzie, Oni przyszli do mnie w ten mglisty, deszczowy, listopadowy wieczór.

Nie zacznę przez to bardziej czuć tych świąt, skoro są one dla mnie bez znaczenia i stanowią pokarm rzucany stadu baranów… Oni dalej będą ze mną, będą mi towarzyszyć w każdej chwili mojego życia, która ich przywoła. W tych momentach, w których przypomnę sobie o nich lub Oni przypomną sobie o mnie.

Przychodza_do_mnie_kolorem_nieba_blog_podpis

Trzy Żywioły, czyli nasza trójka na srebrnogórskiej Twierdzy!

Srebrnogorski_kosciolek_z_habrem

Duch wędrówki siedział w nas od zawsze, w każdym z osobna, by potem okazać się naszym wspólnym duchem, naszym dobrym duchem :). Być może to on nas do siebie przyciągnął i połączył, a może to sprawka zupełnie czego innego ;), nie wnikajmy.  W każdym razie wspólnie go obudziliśmy i RAZEM uświadomiliśmy sobie, że możemy nadal wędrować z naszym malutkim synkiem, że nie musimy dokonywać wyboru: dobro dziecka a wędrówka. Zwyczajnie nie pojawiła się w naszych głowach myśl: „Teraz to jest problem”, nie pomyśleliśmy, że nasze dziecko mogłoby być dla nas w czymkolwiek przeszkodą. Okazało się, że możemy dalej oddawać się swojej pasji i nasz synek wcale nam w tym nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie!

Dzięki niemu i wraz z nim poszerzyły się nam horyzonty, zaczęliśmy sięgać dalej, bardziej zachłannie, z większą pasją i wychodząc z tego wspaniałego i niezwykle silnego przeświadczenia, że PO PROSTU TO SIĘ NAM NALEŻY! Mamy do tego prawo, chcemy czegoś, marzymy o czymś i możemy to osiągnąć! Wystarczy przestać się bać i nie zakładać, że coś jest niemożliwe tylko dlatego, że urodziło nam się dziecko. Wszystkich rodziców zachęcam do takiego myślenia  ̶  ono sprawia, że macie siłę góry przenosić :). My nie musieliśmy przenosić do siebie gór, wystarczyło uwierzyć, że z pięciomiesięcznym brzdącem możemy pojechać pod namiot, we wrześniu (uwaga na jesień w zapasie i babciowe okrzyki przerażenia!), na Zlot Podróżników na szczyt największej w Europie Górskiej Twierdzy w Srebrnej Górze. I… pojechaliśmy!

Srebrnogorska_twierdza_w_calej_okazalosci

Pamiętam jak dziś ten dzień, kiedy spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo i dosłownie w ciągu kilku sekund zdecydowaliśmy, że jedziemy :). Bez samochodu, w nieznane, przed siebie. Nie wiedzieliśmy jakich ludzi tam spotkamy, ani czego mamy się po takim zlocie spodziewać, jednak poczuliśmy zew wędrówki i zew przygody. Razem z nami poczuł go także nasz pięciomiesięczny Malec, który był najmłodszym uczestnikiem Festiwalu na Twierdzy w 2008 roku.

To był wspaniały wyjazd :). Wyjazd, który pokazał nam ile RAZEM możemy :). Uświadomiliśmy sobie wtedy, że nie ma dla nas ograniczeń, one tkwią jedynie w naszych głowach. Wystarczy je przekroczyć i… wszystko staje się możliwe! Wystarczy rozwinąć skrzydła wyobraźni i możemy lecieć dokądkolwiek zechcemy.

Srebrna_Gora_z_lotu_ptaka

Srebrna Góra i Twierdza nas oczarowały. Zostaliśmy wchłonięci w ich niezwykłą energię, magię, klimat. To wtedy poczuliśmy, że chcemy mieszkać w górach i że… to wcale nie jest niemożliwe :).

To było jak olśnienie, spłynęło na nas niespodziewanie i natchnęło nas tą górską wizją tak mocno, że wiosną 2009 roku mieszkaliśmy już w górach i to całkiem blisko Srebrnej Góry :). Nie było dla nas rzeczy niemożliwych, czuliśmy, że jeśli tylko oboje dostatecznie czegoś pragniemy, to… wystarczy zacząć zmierzać do celu i „iść po słonecznej stronie” :).

Nasze wspólne cele takie właśnie są: pełne słońca gór, pełne niebosiężnych szczytów i obłędnych widoków, od których aż kręci się w głowie.

Az_dech_zapiera! I tu tez!

Tak naprawdę i prawdziwie zaczęliśmy się spełniać dopiero jako rodzice i to nie tylko dzięki temu, że zostaliśmy rodzicami, ale dzięki temu, że rodzicielstwo dało nam ogromne siły, natchnienie, energię i radość życia. Od początku czuliśmy się spełnieni jako rodzice i chcieliśmy pokazać dziecku naszą pasję, chcieliśmy by rosło z dala od miasta, od szumu i chaosu informacyjnego, od amoku nakręcającego duże miasta. Chcieliśmy być od tego wszystkiego jak najdalej. Udało się :). Najpierw na prawie rok, a teraz po dwuletniej przerwie  ̶  już na stałe! Próbowaliśmy żyć w mieście, w stolicy, że może jednak dziecko i my będziemy tam mieli większe możliwości…

Być może częściowo tak jest rzeczywiście, ale dzięki temu, że żyjemy w małym miasteczku, prawie na wsi, dużo bardziej i dużo wydajniej korzystamy z wszelkich przejawów kultury, niż jak mieliśmy to wszystko teoretycznie pod ręką. Piszę teoretycznie, bo wynajmując mieszkanie w Warszawie, płacąc za przedszkole i nasze utrzymanie, zwyczajnie nie starczało nam pieniędzy na te niby ogólnodostępne przejawy i dobra kultury. Teraz naprawdę dużo pełniej z nich korzystamy i nasze dziecko również :).

 

Obozowisko_na_szczycie_srebrnogorskiej_Twierdzy-wicher_urywal_gloweWracając do tematu: Srebrna Góra, Twierdza, rok 2008  ̶  piękne wspomnienia, do których wciąż i wciąż się uśmiecham  ̶  Trzy Żywioły: ja, mąż i nasz syn 🙂 rozbijamy obóz w bocznym forcie, na wysuniętym, nieosłoniętym od wiatru cyplu. Chociaż szaleje wichura, która wielu innych, dorosłych uczestników zlotu skłaniała do przeniesienia namiotów w zaciszniejsze miejsca, niżej  ̶  nasz namiot jako jedyny pozostał na miejscu niewzruszony i sprytnie przymocowany kamieniami i tym, co było pod ręką przez tatę ;). Nawet nam hurgot falującego na wietrze tropiku dawał się we znaki, zwłaszcza nocą, ale naszemu Maluchowi w niczym to nie przeszkadzało  ̶ oddawał się błogim drzemkom i przesypiał całe noce! Przyjmował to wszystko naturalnie. „Skoro rodzice są ze mną, uśmiechają się do mnie i do siebie, to znaczy, że wszystko jest w porządku i tak po prostu ma być”. Dzieci mają niesamowitą zdolność dostosowywania się do sytuacji nawet najbardziej dziwnych, nowych, nieznanych. To tylko nam się wydaje, że rozbijemy im dzień, że coś zaburzymy… Co możemy zaburzyć, skoro one całymi sobą chłoną nowy świat i wszystko jest dla nich nowe, fascynujące, wspaniałe! To naprawdę od nas i od naszego podejścia zależy jak one będą reagowały. Im bardziej my się spinamy, im bardziej czujemy, że coś jest nie tak, tym bardziej one tak czują, odbierają nasz nastrój, nasze obawy i rozbicie. A skoro rodzice byli spokojni, szczęśliwi i cieszyli się niecodzienną wyprawą, to jak inaczej miało patrzeć na to ich niedawno narodzone dziecię?

Tak więc i on i my byliśmy szczęśliwi, zrelaksowani i zadowoleni. Mały się nie przeziębił, choć babcie, a zwłaszcza prababcie prorokowały co najmniej ciężkie zapalenie płuc , jako efekt tych szalonych rodzicielskich wymysłów ze spaniem na wrześniowej ziemi w ostrym, górskim klimacie ;).

 

I tak to już z nami jest :). Jeżeli my czujemy się na swoim miejscu, to i nasze dziecko tak czuje.

Podroznik_w_Srebrnej_Gorze_male Na_srebrnogorskim_wiadukcie_male

Oczywiście po tym cudownym okresie,gdy był tylko „tobołkiem” przenoszonym z miejsca na miejsce w chuście albo na rękach i wystarczyło go przytulić, pobujać, nakarmić, żeby błogi uśmiech pojawiał się na jego twarzyczce, stał się zbuntowanym trzy, cztero i pięciolatkiem, który bardzo nie lubi gdy coś nie idzie po jego myśli. Jednak nadal lubi górskie wycieczki bliższe i dalsze, czuje się dobrze, wszędzie tam, gdzie my się dobrze czujemy i naturalnie przyjmuje zmiany, które ciągle nam towarzyszą.

Dla nas zmiana jest twórczą, wspaniałą niewiadomą, za którą warto podążyć. Jest wyczekiwanym krokiem naprzód. Nie napełnia nas obawą, ale radosnym oczekiwaniem na to, co ze sobą niesie. Jest naszą starą, dobrą przyjaciółką :). Ma swoje miejsce przy stole, swoje kapcie albo turystyczne buty 😉 i bujany fotel, hamak, worek sako. Czekają na nią słoneczne kwiaty, muzyka z czarnych płyt, zapach świeżo upieczonego ciasta, a czasem siermiężne kanapki zrobione przez mojego męża 😉  i…

polujący na nią kot.

W roli mamy. No to z grubej rury…

750x100-3_zdjęcie

http://wrolimamy.pl/wpis-konkursowy-w-sercu-gor-zlotych/

O rany! Kolejny konkurs dla blogujących mam…, a może nie kolejny, ale wszędzie teraz pełno tych mamusiek piszących o zupkach, kupkach, śmichach-chichach albo jeszcze gorzej – wzdychających, marudzący i ogólnie uprawiających cały ten wirtualny ekshibicjonizm moralny, który w ogóle, ale to w ogóle do mnie nie przemawia!

I co?

I biorę udział w konkursie, który jest dla tych właśnie mam, żeby sobie jeszcze więcej popisały o tym, co im leży na wątrobie czy innym narządzie – żenada!

A przecież mój blog miał być zupełnie inny. Nie chciałam na nim wylewać swoich prywatnych radości i żalów macierzyńskich… No ale z drugiej strony: jestem mamą, nie da się zaprzeczyć.

Piszę bloga… – no dobra, może to za dużo powiedziane – dopiero co go założyłam i jeszcze prawie nie ma czytelników, więc może jakoś przejdzie taki nad wyraz nieprofesjonalny, ekshibicjonistyczny wpis kompletnie nie na tematy, które blog miał poruszać…

Panika: jak ja to zamieszczę na blogu, który z założenia miał nie być kolejnym blogiem mamy blogującej o mamowaniu?

Nagimnastykuję się i jakoś zamieszczę. Czego się nie robi dla sprawy? 😉

Jeszcze tylko gwoli wyjaśnienia – nie uciekam na blogu przed tym, że jestem mamą i piszę też o dziecku, ale z innej perspektywy, jakoś tak przy okazji. Jednak założenia bloga są inne, więc na co mi u licha cały ten konkurs??? Przecież nie będę słodzić o macierzyństwie, szydzić też nie będę, bo… nie szydzi się ze swojej życiowej roli :P. Tak się składa, że teraz to rzeczywiście moja główna rola i warto by było w końcu się z nią pogodzić i przystać na ten czas w moim życiu, pozwolić sobie na niego.

Miałam się tak wprost nie wypowiadać i nie tworzyć kolejnego bloga o macierzyństwie. Nie odżegnuję się od tej decyzji, a ten wpis należy potraktować jako siłę wyższą, siłę sprawczą. Coś mnie przywiodło na stronę tego zbiorczego bloga, a tam konkurs – hi, hi – jak nic, przeznaczenie ;). Więc dość już tych mętnych tłumaczeń.

Raz kozie śmierć… piszę.

„Maszcijos” (maszcilos) jak mówi moje dziecko jednym tchem i jeszcze „masz babo placek”, co też jest jego ulubionym powiedzonkiem i tu jakoś „baba” i „placek” są mniej abstrakcyjnym pojęciem od „losu”, więc wyszły cało, a nawet pojedynczo z tej opresji 😉 Tylko jak ja mam wybrnąć z mojej…?

No dobra, to o tej roli mamy będzie, ale będzie inaczej – z grubej rury…

Od początku było nietypowo:

jak dowiedziałam się, że Bozia da… Co da? No – dziecko, które owszem chciałam, no ale żeby tak natychmiast się to moje chcenie spełniło? E… jakoś nie mogłam uwierzyć, ale pan ginekolog potwierdził, że mam wierzyć, USG mi przed nosem pomachał i… trzeba było zacząć wierzyć i przyzwyczajać się do tej myśli – będę miała dziecko… Dziwna myśl, bo już myślałam, że nie będę miała, a na pewno nie z pierwszym mężem. No więc nie mam z nim, mam z innym i to niemężem i w ogóle… dopiero się zaczynały wszelkie atrakcje i reakcje z tą moją ciążą związane. Ale po kolei.

Pan doktor kazał nawyki zmienić i to natychmiast. Odżywiać się kazał regularnie, kawy tyle nie pić i nie denerwować się, bo to dla dziecka bardzo nie dobrze – tak powiedział.

– Pani musi mieć teraz spokój – nie wiedział biedaczek co mówi, bo na spokój w moim życiu, to się jeszcze długo nie zanosiło.

– Panie doktorze, to się nie uda, bo ja się muszę jeszcze rozwieść z mężem… – Nie, nie z ojcem dziecka, tylko z mężem.

Niby dorosły facet, a jakoś nie mógł pojąć tych zależności i który to mąż, a który niemąż, ale nie wnikał, tylko powtórzył, że mam się nie denerwować.

Nie zrozumiał, głupi jakiś czy co? Przecież wyraźnie mówię, że mnie rozwód czeka i to pewnie nie taki łatwy, zwłaszcza, jak mąż się dowie o dziecku nie swoim, to może nie uwierzy, że nie jego, choć przecież powinien, bo od roku chciałam mieć z nim dziecko i jakoś nie miałam, więc raczej logiczne, że pewnie nie może, prawda? Logika aż bije po oczach, a kogo nie bije, to niech się przebada i już, bo dla mnie logiczne to było, jak mało co. Poza tym test ciążowy robiłam, jak się rozstaliśmy i nic, a potem jeszcze jeden i też nic, a teraz – no jest – będę miała dziecko z niemężem i to dziecko poczęliśmy, jakoś równo jak pozew o rozwód złożyłam. Ale nic się dzidzia nie martw – tak w życiu bywa i nie takie węzły gordyjskie się rozwiązywało. Poradzę sobie! Silna baba jestem.

Jak pan doktor usłyszał, że się muszę rozwieść, żeby dziecko miało tatusia właściwego, to już całkiem zbaraniał i przestał wnikać. Chyba do niego jednak dotarło, że się bez nerwów nie obejdzie, bo melisę mi kazał kupić i na wieczór wypijać. Kupiłam, nawet parę razy pamiętałam, żeby zaparzyć i wypić póki ciepła. I tak mi się wszystko w środku trzęsło, no bo jak ja mam się właściwie rozwieść – mówić, nie mówić o tym dziecku?

Nie powiedziałam.

Udało się jakoś szybko ten rozwód dostać i nawet w miarę bezboleśnie, choć i tak obarczałam się winą, że nie udało mi się być dla pierwszego męża Matką Teresą i jak on sobie teraz biedny da radę…?

Tak z pół roku te obarczania i rozterki trwały, a Malec rósł w moim brzuchu i mam nadzieję, hartował się na zapas.

Rozwód dostałam jakoś w drugim miesiącu ciąży i trochę zeszło ze mnie powietrze, ale nie pozytywnie, o nie! Wtedy to się dopiero zaczęła TAKA HUŚTAWKA EMOCJONALNA i ryczenie po nocach: czy aby mamusia na pewno dobrze zrobiła, że przecież tyle lat poświęciła na tamto małżeństwo, a z Twoim tatą, to jeszcze w ogóle nie wiadomo… ani co ja czuję, ani co on czuje, że może tylko Ty nas połączyłeś, ale czy ja będę umiała pokochać Twojego tatusia? No i najgorsze rozważania – czy nie będę sobie całe życie wyrzucać, że rozwiodłam się z człowiekiem, którego tak bardzo kochałam, tylko… nie dawało się z nim żyć… I czy Ty maluszku cokolwiek z tego zrozumiesz, jak Ci kiedyś opowiem?

No – jazdę swojemu dziecku taką zafundowałam, że…

Ale co tam, niech się uodparnia! Nie takie stresy trzeba w życiu przetrwać, niech się uczy za młodu. Jednak wyrzuty sumienia miałam okropne, że takie mu od pierwszych chwil atrakcje funduję i tyle buzujących emocji, które – co tu dużo mówić – dobre nie były ani ciepłe, ani radosne, tylko bolesne, jak jasna cholera! No ale jakoś musimy sobie z tym dać radę i przecież tata jest przy nas i mnie wspiera. Głowa do góry – będzie dobrze! A co się zahartujesz, to Twoje.

Gdzieś tak dopiero w drugim trymestrze ciąży zaczęłam się z niej w pełni cieszyć. Poukładałam sobie w sercu i w głowie to i owo, kurs był przyspieszony, ale samo życie napisało scenariusz :P. Zaczęłam oddychać, a nie tylko łapać oddech między jednym haustem rozpaczy za moim poprzednim zmarnowanym życiem, a drugim, pełnym niepokoju o to, jak to teraz będzie. Zaczęłam się uśmiechać do siebie i do dziecka, rozglądać wokół i dostrzegać, że świat jest piękny, a ja wraz z nim :P.

Pan doktor byłby ze mnie dumny. Uff… czy to znaczy, że mam odhaczone, że będę dobrą matką, że sobie poradzę?

Nie. To jeszcze nic takiego nie oznacza, ale to znaczy, że możesz się w końcu rozwijać spokojnie i mama nie będzie już szlochać po nocy i skończą się wreszcie te niekończące się rozważania: co by było, gdyby… To wreszcie znaczy,  że Cię kocham, że kocham Twojego tatę, w każdym razie – uczę się tej miłości tak trudnej po świeżym rozczarowaniu i tak zbawiennej zarazem! I to znaczy jeszcze, że dbam o Ciebie i o siebie: jem, śpię, wyleguję się w jesiennym słońcu, chodzę z psem i z Tobą rosnącym w moim brzuchu na niespieszne spacery i… nie martwię się na zapas.

No – niezłą miałam szkołę do roli mamy, nie ma co! Hardcore, jakby powiedzieli niektórzy – w większości z podziwem, więc teraz, po latach czuję jednak dumę, że dałam radę.

Nie miałam kompletnie głowy, żeby się jakoś specjalnie do tej roli przygotować. Coś tam czytałam, ale chaotycznie. O żadnych jogach dla mam, grupach wsparcia ani klubach mam wtedy nie słyszałam, więc nigdzie nie chodziłam. Zainwestowaliśmy tylko w szkołę rodzenia i na nic więcej nie miałam już pomysłu. Byłam z Tobą sama i z Twoim tatą i ta moja rola mamy, w której już przecież zostałam obsadzona, jakaś mi się taka rozmyta jawiła, niekonkretna i po prostu – totalnie improwizowana.

A kiedy się już urodziłeś, taki maleńki i bezbronny, to mi Cię zaraz zabrali na salę noworodków z żółtaczką, bo miałeś gigantyczną. I tak mnie to rozchwiało: ta bieganina, żeby być przy Tobie, pogłaskać Cię, przytulić, że całkiem przestałam spać i tylko się denerwowałam czy na pewno z Tobą wszystko w porządku. A jak po trzech nocach mi wreszcie jakieś środki nasenne dali, żebym nie padła, to zasnęłam jak suseł i przegapiłam porę ściągania dla Ciebie mleka… Jak panienka z Twojej sali wpadła z wrzaskiem, że „co ja za matka jestem, że mleko nie ściągnięte!”, to na baczność stanęłam raz dwa mimo prochów nasennych i tak mi się ręce trzęsły przy tym ściąganiu, ale w trzy minuty była pełna butelka i truchtem na salę… Jednak co usłyszałam, to usłyszałam i jeszcze bardziej zachwiała się w posadach cała ta moja – pożal się boże – rola matki…

I przez te osiem dni, które już jak miesiące mi się jawiły, biegając po szpitalnych korytarzach z obłędem w oczach i rycząc w poduszkę – nawet jak obchód był, to kiedyś nie wytrzymałam i się rozryczałam i na rodzinę całą huknęłam, żeby się zamknęli wszyscy, choć to ja gadałam jak najęta, żeby tylko swoją rażącą niekompetencję i kompletne nieprzygotowanie do roli mamy zagadać… Więc biegając z dzikim obłędem w oczach modliłam się, żeby kiedyś było normalnie i żeby nie musieli Cię wreszcie karmić strzykawką, jak tucznego kurczaka. I kiedy w końcu nas z tego obłędu wypisali, to NIC NIE UMIAŁAM, nawet cycka Ci podać tak, żebyś złapał i się najadł, więc kupiłam strzykawkę w aptece i dalej Cię nią karmiłam i obłęd się nakręcał teraz już domowy…

Oszalałabym chyba z tej niewiedzy, pomieszania wszystkiego – te całe nauki ze szkoły rodzenia w praktyce okazały się zupełnie nieprzydatne, a tym bardziej rady szpitalnych pielęgniarek, z których każda miała inną metodę i co innego mówiła, dokładały się tylko do tego mojego pomieszania i pogłębiały moje przeświadczenie, że sobie kompletnie nie daję rady.

W końcu się to jednak jakoś wyprostowało – zacząłeś jeść normalnie, nauczyłam się Ciebie odrobinę, a Ty mnie na tyle, żebyśmy mogli wreszcie odprężyć się przy tej nad wyraz przyjemnej czynności, jaką jest karmienie, kiedy się wie JAK TO ZROBIĆ!

Po jakiś dwóch miesiącach od kiedy pojawiłeś się na świecie wywracając mi go do góry nogami, przestałam wreszcie trząść się nad każdym Twoim westchnieniem i stęknięciem, zaczynałam bardzo, bardzo powoli odzyskiwać wiarę w siebie, w to, że może jednak jakoś sobie poradzę, że jakoś zagram tę nową, inną, trudną rolę…

Nawet jakieś niewyraźne uśmiechy i coś jakby wyraz błogości od czasu do czasu udawało mi się wypatrzeć na Twojej pomarszczonej, podrapanej twarzyczce.

O matko! Ależ duuuużoooo mi wyszło… No w końcu to rola na całe życie 😛

Podsumowując, bo przecież mój blog jest na całkiem inne tematy 😉 I gdzie ja taki wpis w ogóle zmieszczę? Ech…

W roli mamy – od 5. lat.

Atrakcje okołoporodowe – depresja i to nie jakiś tam „baby blues”, tylko regularna depra na skraju załamania nerwowego, bo mi się odezwały jakieś objawy podobne do załamania nerwowego jakie przechodziłam w pierwszym małżeństwie, kilka lat temu… Więc oprócz wiary w siebie zachwiało się wszystko niebezpiecznie, cała moja, a teraz już nasza egzystencja. I nawet panią psycholog mój obecny mąż skombinował, co by mnie i jego uspokoiła, że… dam/y sobie radę i nie wróci tamten mój stan nieciekawy sprzed paru lat.

No, tutaj pani psycholog nic nie mogła obiecać, wręcz powiedziała, że poród jest traumatycznym przeżyciem i to i owo mógł wywołać, więc żeby uważać.

A co to cholera znaczy?!?

Na co ja mam uważać?

Ja teraz mam dziecko i jestem mamą przede wszystkim, to nic mi się stać nie może. I tak się zawzięłam, że odpukać – się nie stało! Choć z tą depresją długo się zmagałam, więc znów zafundowałam dzieciakowi niezłą jazdę.

Co ze mnie za matka? ZŁA MATKA?! Jestem złą matką – nie raz i nie dwa przemknęło mi to przez głowę.

– No nie! Tak nie możesz myśleć! Przecież radzisz sobie, starasz się, a trochę się tego nazbierało! Kilka matek mogłabyś tym obdzielić. I przecież nie jesteś czystą kartką, która tylko czekała, że jej się dziecko urodzi, ale jesteś w połowie zapisaną kartką i z tym ten Malec musiał się przecież liczyć…

A gucio! Figę z makiem!

On z niczym nie musiał się liczyć, tylko z tym, że będzie bezwarunkowo kochany!

I jest! Był od początku, chociaż tyle huśtawek mu zafundowałaś i w ciąży i po tym, jak się już wygramolił dzielnie na ten świat.

Teraz ma 5 lat i nie wygląda na to, żeby Mu te wszystkie przeżycia jakoś zaszkodziły…, a Ty się tak martwiłaś, choć pozornie próbowałaś jakoś się usprawiedliwiać z tego lęku – przed Nim, przed sobą, przed Jego tatą…

Wyszło – nie wyszło? Na dwoje babka wróżyła!

JESTEŚCIE RAZEM, JESTEŚCIE SZCZĘŚLIWI… PRZETRWALIŚCIE

O rany! To nie miało być takie osobiste…

I jak ja to teraz zamieszczę na moim blogu, który jest całkiem o czym innym???

Nie z takimi problemami się człowiek zmagał 😉

A rola mamy, bycie mamą jest przecież najważniejsze w życiu. Cóż wobec niej znaczy jeden mały wpis nie do końca na temat…?*

*temat przewodni bloga W sercu Gór Złotych, oczywiście 😉