Zaglądam ludziom w okna…

Wieczorne przechadzki po warszawskim Żoliborzu

Wieczorem na warszawskim Żoliborzu Foto: Staszek Witek

Wieczorem na warszawskim Żoliborzu
Foto: Staszek Witek

Kiedyś spacerując po mieście bardzo często przystawałam i patrzyłam w rozświetlone okna. Jakoś chyba dzięki temu czułam się mniej samotna, a może łączyło się to dla mnie z jeszcze głębiej zakorzenionym archetypem?

W każdym razie szalenie to lubiłam i wybierałam często na spacery właśnie późne pory, żeby przejść się po warszawskim Żoliborzu, zaglądając ludziom w okna :). Generalnie nie wypatrywałam domowników ani nie interesowało mnie co robią. Wystarczała sama świadomość tego, że tam są, za ścianą, za szybą, w swoich przytulnych mieszkankach :).

Nie zwracały mojej uwagi okna rozświetlone niezdrowym niebieskim, mrugającym blaskiem telewizorów, ale właśnie okna, które przyciągały mój wzrok ciepłym światłem i szydełkowym wykończeniem zawieszonych w nich firanek. Żoliborz, zwłaszcza Stary, pod tym względem jest

urokliwa_uliczka

Urokliwa uliczka. Stary Żoliborz. Foto: Staszek Witek

 

bezkonkurencyjny – można iść przed siebie bocznymi uliczkami, wśród niskiej zabudowy domków jednorodzinnych i mijać tysiące takich okien :). Na mnie działały wręcz magnetycznie.

Szydełkowe wykończenia okien z ciepłym światłem

Wyobrażałam sobie ciepłe, przytulne kuchnie i takich samych mieszkańców tychże kuchni, nawet jeśli ograniczali się oni do kota, wygrzewającego się na kaloryferze ;). Ale równie często ludzie mieszkający w tych domach, jawili mi się przyjaźnie i właśnie ciepło, przez sam fakt zamieszkiwania w tych przytulnych, jaśniejących enklawach. Mijałam okno za oknem wpatrując się z uśmiechem w szydełkowe, nierzadko zwieńczone drewnianą ramą, okienne wykończenie. Nikt się celowo nie chował za lustrzaną szybą. W mijanych oknach wisiały zazdroski lub fantazyjnie zebrane po bokach zasłonki, sprawiając wrażenie ogromnej przytulności i właśnie przyjazności. Chłonęłam tę atmosferę i te nastroje.

Każdy taki spacer napełniał mnie nadzieją, że kiedyś sama się odnajdę w tym zwariowanym świecie. Napawał mnie też wiarą w ludzi, w ludzką dobrą naturę. Wracałam do domu naładowana dobrymi emocjami, pełna ciepłych myśli i pokrzepiona spacerem wśród okiem z ciepłym światłem, za którymi żyli ciepli ludzie :). Wręcz kryły się za tymi oknami archetypiczne postacie, których prawdopodobnie brakowało w moim życiu. Być może jakiś ojciec, zaganiał właśnie dzieciaki do snu albo dziadek czytał wnuczętom bajkę na dobranoc. Brakowało mi ich obu. Zarówno taty, jak i dziadka. Za szybko odeszli.

Kręte uliczki naładowane dobrą energią

Przechadzałam się więc krętymi uliczkami,

Wieczór. Spacer. Żoliborz. Foto: Staszek Witek

Wieczór. Spacer. Żoliborz.
Foto: Staszek Witek

przycupniętymi w blasku latarni i napawałam się atmosferą cudzych okien, taką jaką sama sobie za nimi wyobrażałam. Czułam, że z tych ciepłych rozświetlonych okien emanuje dobra energia, rekompensując mi moje własne braki.

Nierzadko wychodziłam z domu wzburzona, po kłótni z babcią i ogromnie potrzebowałam tych wędrówek i swoistego naładowania akumulatorów pozytywną energią. Działało to na mnie odprężająco i pozwalało zapomnieć o moich problemach. Prócz tego, zwyczajnie lubiłam te przechadzki. Pozwalały mi zebrać myśli, ułożyć się jakoś z moimi emocjami, które kłębiły się w nastoletniej głowie i sercu.

Powrót w przeszłość

Ostatnio, wracając samochodem do domu, spoglądałam w mijane okna, w których paliło się właśnie takie ciepłe, pomarańczowe wręcz, światło. Przypomniałam sobie swoje spacery, które tak lubiłam.

Rzucałam okiem na okna, które migały zza szyby auta, ale nie miało to już takiego uroku jak kiedyś. Podczas tamtych spacerów przez Żoliborz, cała oddawałam się ich magicznej atmosferze, chłonęłam ją jak gąbka i wracałam naładowana nią do domu. Teraz jednak wróciło do mnie to pogodne wspomnienie z dawnych czasów. Uśmiechnęłam się do niego i do mijanych okien, które zostawiłam już za sobą. Na samo wspomnienie tamtych spacerów, poczułam się znów naładowana dobrą energią płynącą do mnie z rozświetlonych ciepłym światłem okien. Nawet przez samochodowe szyby dotarła do mnie jej moc, a może to zadziałała magia wspomnień?

Magiczne rytuały – kumulacja dobrej energii

Macie takie swoje magiczne rytuały? Czy Wam również dają one energię i napawają pozytywnymi emocjami na kolejny dzień, tydzień, rok?

 

Chyba każdy potrzebuje od czasu do czasu porządnej dawki energii z zewnątrz. Dobrze, jeśli czerpiemy ze świata dobrą energię i

W blasku latarni

W blasku latarni

potrafimy ją oddać. Tworzy się wtedy uzupełniający się wzajemny obieg, który jest światu bardzo potrzebny!

Dzięki temu i dzięki nam świat i każdy dzień zyskuje wtedy

uśmiech, tak potrzebny do życia :).

Małomiasteczkowa Lolita

Mój mąż nazwał mnie ostatnio Małomiasteczkową Lolitą… Zrobił to w okolicznościach raczej spornych i podniesionym głosem. Nie obraziłam się jednak, wręcz przeciwnie – poczułam się stu procentową kobietą, choć niedawno z pewnych fejsbukowych wynurzeń wynikało jasno i bezsprzecznie, że jestem stu procentowym facetem ;). Ech – kobieta zmienną jest! 😉

Nie obraziłam się, bo chyba mało która kobieta oburza się będąc nazwana Lolitą…

"Lolita" Vladimir Nabokov

„Lolita” Vladimir Nabokov

Ha! Mamy to we krwi. „Seksapil, to nasza broń kobieca. Seksapil, to coś, co was podnieca. Wdzięk, czar, styl, to jest właśnie seksapil.” Śpiewają kolejne pokolenia kobiet i to jest po prostu TO. Dokładnie, samo sedno. Drugi, a właściwie pierwszy człon tego mężowskiego epitetu puściłam mimo uszu. Poza tym, też mi się on podoba – lubię małe miasteczka, a zwłaszcza, to, w którym żyjemy. Jego pejoratywne znaczenie całkiem opuszczam w tym zestawieniu, choć wiem, że w zamierzeniu męża mego ono tam było i miało sobie ironicznie zadźwięczeć w moich uszach. No i zadźwięczało, ale i tak nic nie przebije Lolity. Cóż zrobić? Uwielbiam Nabokova i wszystko, co napisał z „Lolitą” włącznie, choć wcale nie na pierwszym miejscu.

W wydaniu mojego męża jednak, Małomiasteczkowa Lolita znaczy, że:

po pierwsze: nie wyglądam na swój wiek i to jest bardzo seksowny komplement 🙂 :);

po drugie: ciągle Go kręcę, czego wielokrotne dowody daje mi codziennie i – żeby nie było – co ludziom „ślina na język przyniesie” 😛 – w przeróżnych sytuacjach;

a po trzecie: lubi (wbrew pozorom), kiedy tak wyglądam.

A wszystko, czyli obrzucenie mnie epitetem Małomiasteczkowej Lolity nastąpiło przez to, co kobiety kochają, a mężczyźni – zwłaszcza żonaci i potykający się co rano o dzikie wprost stosy walające się w przedpokoju każdej przyzwoitej kobiety 😉 – z równą mocą nienawidzą. Co nie zmienia faktu, że uwielbiają kiedy kobieta, żona, matka ich dzieci, towarzyszka życia, tudzież kochanka pięknie i seksownie w nich wygląda przywdziewając na swoje smukłe nogi. Więc wszystko przez… buty, oczywiście ;).

Sprawa rypnęła się więc o nie i nie przeczę, że plan był tylko odrobinę zwariowany i ekstrawagancki. Zachciało mi się bowiem tej przepięknej, przeciepłej i przesłonecznej jesieni wybrać się na bezpieczne wyjście w moich niebotycznie wysokich szpilkach, które, co tu będę ukrywać – uwielbiam. Są obłędne, cholernie seksi i w dodatku – nawet dość wygodne. To ostatnie z reguły kłóci się z niebotyczną szpilką, ale nie w przypadku tych butów :). Więc uknułam plan iście szalony, a nie było to wyjście z moim mężem ;). Zaplanowane zostało przeze mnie tak, żeby:

nie zabić się w niebotycznie wysokich i cholernie seksownych szpilkach ;),

nie stracić zdrowia i…, żeby nogi nie wchodziły mi potem w tyłek…,

nie zmęczyć się,

zdążyć na spotkanie i…

przede wszystkim wyglądać zabójczo!

Niebotycznie zabójcze szpilki ;) i obłędne kobiece nogi...

Niebotycznie zabójcze szpilki 😉 i obłędne kobiece nogi…

Plan w zasadzie się powiódł, z małymi wpadkami ;).

Do rzeczy więc i do opisu sytuacji przechodząc. Na godzinę przed wyjściem, ogarnąwszy i posprzątawszy uprzednio mieszkanie, postanowiłam nie iść w spodniach, które stały się moją drugą skórą ze zwykłej wygody. Z okazji przeobłędnej pogody przywdziałam szałowe pończochy, obcisłą dżinsową spódnicę z rozpierdasami po bokach, śliczną bluzeczkę dyskretnie odsłaniającą ramiona, wiosenny żakiet i szal, gdyby miało się wieczorem zrobić chłodniej. Wyglądałam jak niezłe ciacho do schrupania i bardzo dobrze czułam się w tej skórze :). No i uwaga… buty! Ha! I to okazała się wyższa szkoła jazdy, z której uknuł się mój plan.

Ponieważ przed zaplanowanym spotkaniem miałam odebrać dziecko z przedszkola, w drugim bądź co bądź, końcu miasteczka: jakieś 15 minut piechotą i odstawić Malca na pobliski basen w tempie ekspresowym ze spakowanym plecakiem, postanowiłam wziąć moje niebotyczne szpilki do tegoż plecaka, w torebkę wrzuciłam reklamówkę, a na nogi przywdziałam płaskie balerinki-cichobiegi. I… znakomicie – mój plan był doskonały!

W dyrdy do przedszkola po dziecko, po drodze wyprowadzam znajomym psa, jestem już spóźniona, ale to nie nowość, wpadam po Małego do przedszkola i postanawiam, że polar i kurtkę zostawiamy w szatni, a jemu, przyniosłam przecież na ten upał, bezrękawnik. Jestem skupiona na tym, żebyśmy zdążyli na basen, gdzie przejmie go tata, który już tam jedzie. Wszystko dopięte na ostatni guzik i całkowicie pod kontrolą. Nie przewidziałam tylko, że… tata zdziwi się deczko widząc tak porozbierane późno październikową porą dziecko i zarzuci mi, że rozum chyba razem z butami miałam w plecaku, zostawiając w przedszkolu ciepłe ciuchy, zwłaszcza, że to piątek. Jakoś o tym nie pomyślałam w ferworze przygotowań i skoncentrowania na… butach, rzecz jasna :D. Drugą rzeczą, którą natychmiast mi zarzucił było, że przecież o 17:00 pogoda się zmieni i będzie chłodniej, a oni będą wtedy z mokrą dziecięcą głową wychodzić z basenu, więc gdzie ja miałam rozum po raz drugi. No i jego niebotyczne wprost zdumienie na widok mojej reklamówki z butami na niebotycznych wprost szpilkach – bezcenne ;). Prawie nie zdążył mi powiedzieć, że ładnie wyglądam, czego oczywiście nie omieszkał uczynić, a czyni to zawsze, nawet, kiedy mam na sobie porozciągany dres! I powiem Wam bez ogródek – to rewelacyjne uczucie, słyszeć, że mu się podobam, właściwie w każdej sytuacji, w każdym stroju, a najbardziej, to oczywiście – bez stroju ;). Wiedziałam, że ładnie wyglądam, nawet w cichobiegach, ale wiedziałam też, że będę wyglądać zabójczo, w moich zabójczych wręcz szpilkach, które zmienię sobie na przydrożnej ławeczce, żeby nie zabić się gdzieś po drodze ;).

Zostawiając moich chłopaków pod basenem, miałam jeszcze całe 40 minut na spokojny i wygodny spacer, potem zmianę butów, w bliskości miejsca, w którym miał zatrzymać się samochód i powieść mnie na spotkanie. I wtedy właśnie, tuż przed moim odejściem, mąż rzucił we mnie z błyskiem w oku Małomiasteczkową Lolitą. Oddaliłam się z uśmiechem zadowolenia na twarzy.

Więc – jestem Małomiasteczkową Lolitą. Tak w zasadzie – to i małomiasteczkową, i Lolitę – można by potraktować jako obrażliwe epitety, gdyby się uprzeć. Ale musiałabym się bardzo upierać, żeby tak to odebrać. Ja odebrałam to, jak kobieta, która wie, że jest atrakcyjna, seksowna i podoba się nie tylko mężowi. I zwyczajnie, poczułam się całkowicie utwierdzona w swej małomiasteczkowej lolitowatości :). Z tym, niezwykle przyjemnym, uczuciem ruszyłam na mój niespieszny spacer. Po jakiś 500 metrach, które przeleciałam z szybkością błyskawicy, wytraciłam rozpęd i wreszcie krokiem wolnej, chwilowo bezdzietnej, kobiety poszłam spacerkiem wzdłuż rzeki. Przez chwilę zastanowiłam się nawet czy zmieniać buty, ale byłam już przywiązana do seksownej wizji siebie w ten ciepły jesienny piątkowy wieczór. Nie przewidziałam jednak, że mój spacer okaże się zbyt niespieszny i nagle będę musiała zacząć się spieszyć, a żeby zrealizować z takim pietyzmem dopracowany plan, należało natychmiast zmienić buty! Kiedy więc przebierałam się na przypadkowej ławce i mój wzrok padł na zegarek, okazało się, że jest już zbyt późno, by iść spokojnie i bezpiecznie chodnikiem na miejsce, a trzeba pędzić na złamanie karku na przełaj. Omal się więc nie zabiłam w moich niebotycznych szpilkach pokonując stromą, błotnistą górkę i zatrzymałam się dopiero na dziurawym mostku przerzuconym nad leniwie płynącym strumykiem. To była pierwsza z serii nieprzewidzianych przygód tego wieczora :). Potem na równie błotnistej ścieżce, ubłociłam sobie niebotycznie niebotyczne szpilki ;), dodatkowo prawie „łamiąc” na niej nogi. Kiedy wreszcie wdrapałam się na przystanek spoglądając na zegarek, stwierdziłam, że mimo wszystko jestem przed czasem, okazało się jednak, że samochód, który miał mnie zabrać – po prostu bezczelnie się nie zatrzymał… Napisałam trzy wkurzone sms-y i zastanawiałam się przez chwilę: co dalej? Nie byłabym jednak sobą, gdybym się poddała i nie dotarła na spotkanie z tak błahego powodu! W końcu przecież chcę zrobić Prawo Jazdy i nic mnie przed tym nie powstrzyma! 🙂 😀

Postanowiłam więc w moim stroju iście Małomiasteczkowej Lolity złapać stopa… Trzy auta, którymi jechały pary oddaliły się spiesznie, a ich kierowcy – zajęci mężczyźni z partnerkami u boku – plując sobie w brodę, udawali, że mnie nie zauważyli w ogóle, nic a nic i jak bum cyk cyk, tacy wpatrzeni w drogę byli ;). Zatrzymał się czwarty samochód,

Czarne auto zatrzymuje się w piątkowe popołudnie na przystanku...

Czarne auto zatrzymuje się w piątkowe popołudnie na przystanku…

którym jechał samotny mężczyzna w wieku bliżej nieokreślonym. Wsiadłam do auta pytając czy może mnie podwieźć tu i tu. Zgodził się ochoczo, ale uciekał wzrokiem zarówno od moich nóg, jak i szpilek…, cycki na szczęście miałam przezornie schowane  pod żakietem i szalem. Nieśmiały jakiś, ale to lepiej. Hmm… nigdy nie łapię stopa.

Uważam, że samotna kobieta, która decyduje się wsiąść do samochodu z obcym facetem ma nie po kolei w głowie i… zwyczajnie może skusić los. To był pierwszy i jedyny raz. Często wolę poczekać na autobus, bo z założenia nie jeżdżę stopem. Nie potrzebuję dreszczyku emocji ani takich podniet – mój mąż w zupełności mi wystarcza! Teraz robię kurs na Prawo Jazdy i temat komunikacyjny, zwłaszcza miejskiej i podmiejskiej komunikacji, przestanie mnie dotyczyć, z czego bardzo się cieszę. Temat nie najbezpieczniejszego podróżowania stopem w naszych czasach, również zniknie z mojego pola widzenia.

Podróż przebiegła mi szybko. Zagadałam faceta i atmosfera mimo pończoch, szpilek i wyglądu Małomiasteczkowej Lolity, uległa znacznemu rozluźnieniu. Można powiedzieć, że pod koniec trasy mój towarzysz nawet spojrzał na mnie nie płoniąc rumieńca ;). Wysiadając z samochodu mogłam już swobodnie zatrzepotać rzęsami i szczerze podziękować za dostarczenie mnie na miejsce :). Dzięki Panu w czarnym samochodzie zrobię Prawo Jazdy!

Życie jest piękne :).

 Przestroga, a tych nigdy za wiele ;)

I pamiętaj kobieto! NIGDY NIE WSIADAJ DO AUTA Z OBCYM FACETEM, A JUŻ ZWŁASZCZA – DO CZARNEGO AUTA 😉