Powrót na górę czarownic, czyli chwila złapana w pół lotu…

Chwila między tym, co trzeba, w biegu spraw do załatwienia…, chwila wykradziona dla siebie, zatrzymana na jedno mgnienie, złapana w pół lotu…

Taka chwila, która nie powinna się zdarzyć, bo przecież trzeba, bo ciągle… już mam być tam, a nadal jestem tu… :-). Ta chwila, która zdarza się przypadkiem, na którą nie powinnam sobie pozwolić, ponieważ jakiś głos w mojej głowie mówi mi, że to naganne, że jeszcze to, to, to i to, i tamto mam przecież zrobić… ! Jednak z westchnieniem, z winy poczuciem ignoruję go i kradnę zachłannie, kradnę chwilę dla siebie. Z drżeniem, ukradkiem otwieram laptopa, czekam aż zaskoczy, wrzucam na ekran białą kartkę i… samo się dzieje, samo się pisze… Od razu, bez zastanawiania płyną myśli z głębi duszy…

Dawno, bardzo dawno ostatnio pozwoliłam sobie na taką chwilę. To przecież nieekonomiczne, nie płacą mi za przelewanie duszy na papier. Żyję z człowiekiem, który pisze dla pieniędzy, ale nie zawiera w tym, o czym pisze, duszy. Tłumaczy nierzadko z chińsko-japońsko-angielskiego na język ojczysty, odbębnia swoje, z ulgą wyłącza komputer i zajmuje się życiem poza białą kartką. A moje życie mogłoby się w takich bezkresnych białych ramach zawierać…, gdybym odważyła się na ten krok, który wciąż wydaje mi się zbyt szalony, zbyt ryzykowny i zbyt dotkliwie obarczony dziką pasją, której nikt nie kontroluje, a już najmniej ja sama.

Tak jak teraz – właśnie mamy wyjść, właśnie powinnam już szykować siebie i dziecko, już jest za późno, a spóźnianie się zaczyna być naszym znakiem rozpoznawczym w lokalnej, niewielkiej społeczności ;). Więc znów jestem spóźniona, a ja w locie, ukradkiem dopadłam kartki i jedyne o czym myślę, jedyne czego chcę, do czego gna mnie wilczy zew, to… zniknąć w tej bieli, zanurzyć się w jej zadrukowywanej litera po literze formie, wpaść w nią, wskoczyć na główkę i płynąć przed siebie w ciszy, wsłuchać się w mój głos, który szepce…, powtarza uparcie, nawołuje…

Tak długo już go ignoruję, udaję, że nie słyszę, albo w zdziwieniu unoszę brwi: – Nie…, no chyba się przesłyszałam? Naprawdę, nie żartujesz?! Ty, mnie: matkę Polkę, strażniczkę domowego ogniska i spokoju, współodpowiedzialną połowę związku za utrzymanie rodziny, kobietę, która ciągle sobie ODmawia, NAmawiasz, nakłaniasz podstępnie, żeby zrobiła coś dla siebie (!), żeby chwile kradzione zamieniła na w pełni jej należne, żeby wszczęła bunt, który poniesie się szerokim echem po wodach jej pozornie spokojnej, uśpionej w niewiedzy relacji małżeńskiej? –No chyba się przesłyszałam?! Nie…?

Wiem, że nie. Wcale się nie przesłyszałam. Czuję to od bardzo dawna. Ten głos z głębi trzewi dobiega moich uszu i dźwięczy, dzwoni niepokojącym, świdrującym dzwonkiem, który uparcie odzywa się wciąż i wciąż tam w dole… W dole tych wszystkich spraw do załatwienia, których przecież wcale nie załatwiam szybciej, a często wręcz całkiem odkładam, zwlekam i odwlekam, dusząc się w braku… W tym dojmującym braku, w którym sama sobie nie pozwalam na realizację tego najbardziej przeczutego, najbardziej intuicyjnego i najmniej racjonalnego w moim życiu ruchu, który może przynieść mi tak poszukiwaną, tak upragnioną pełnię.

Nie łudzę się, że to będzie łatwe. Nie łudzę się nawet, że będzie tylko przyjemne. Mam świadomość, że wymaga to ode mnie zmierzenia się z całą masą niedoskonałości, z całym tłumem rzeczy i spraw, nad którymi będę musiała ciężko pracować, jak choćby umiejętność godzenia pracy z życiem domowym, umiejętność wykorzystywania czasu, który mogę przeznaczyć na pracę, w pełni, na maksa, bo każde moje działanie będzie przekładało się nie tylko na moją satysfakcję, ale także na stan mojego konta. Wiem, że na tej drodze nie czekają mnie same wspaniałości, że po locie przychodzi upadek często bolesny (to samo dotyczy twórczych wzlotów, nawet nie wiem czy nie bardziej, czy nie mocniej).

Niezapisana karta

Więc wiem to wszystko i boję się, a z drugiej strony czuję, że jeśli nie spróbuję, to będę wiecznie tkwić w tej połowiczności, w zawieszeniu i nadal będzie mi brakowało powietrza.

Jednak ta druga strona, reprezentowana też przez mojego męża, ta bardziej racjonalna połówka, także ma swoje racje. Tylko czy one rzeczywiście stoją w aż takiej sprzeczności z głosem mojej duszy? Czy nie dałoby się ich jakoś pogodzić, jakoś obu zadowolić? Żebym ja mogła oddychać pełną piersią, a oni – moja rodzina – nie ucierpieli na tym za bardzo?

W końcu i tak uprawiam przecież „zawodowy wolontariat”, jak nie dawno stwierdził znajomy.  I być może to poczucie, że nie zarabiam nawet na tyle, żeby samej się utrzymać, blokuje mnie najbardziej. Jest dla mnie największym hamulcem powodującym, że nie podejmuję zmiany, że przed nią uciekam z obawy, że dalej będę tą „gorszą” połową naszego związku. Wtedy nawet jeszcze „gorszą”, bo zacznę realizować siebie, jakieś swoje fanaberie, a przecież po prostu trzeba zarabiać pieniądze, żeby żyć. I to powinno nam wystarczać. Czemu więc mi nie wystarcza?

Czemu od dawien dawna ta efemeryda w postaci samorealizacji nie daje mi spokojnie tkwić na jakimś zapyziałym etacie? Robić co ktoś inny chce i nie myśleć o tym, co ja chcę? No właśnie – nie daje mi to spokojnie osiąść w szarym etatowym sweterku i umrzeć z nudów. Wszelkie dotychczasowe próby takiego dopasowania siebie do realiów, do rzeczywistości, kończyły się dość szybko, kiedy tylko pracodawca orientował się, że nie dam mu sobą sterować. Nie trafiłam do tej pory na firmę, która doceniłaby takie niestereotypowe podejście i postarałaby się wykorzystać moją kreatywność. Być może po prostu i najzwyczajniej w świecie to musi być moja firma! ??? Wciąż jeszcze same się piszą znaki zapytania…, odruchowo.

Przecież mój główny  problem polega na tym, że wcale nie zmieniam tej sytuacji, że kręcę się za swoim ogonem nie umiejąc podjąć decyzji. Coraz bardziej osiadam i utwierdzam się w niej – brak realizacji przekłada się na brak satysfakcji, obie te rzeczy razem na brak pieniędzy, a ja na niezdecydowaną łajzę, która pozwala sobie jednak na myśli o sobie! Czuję się tą ambiwalencją coraz bardziej zblokowana, coraz bardziej podzielona, więc nie wykonuję żadnego ruchu, nie podejmuję zmiany, nie mam na nią dość odwagi…

Obawiam się, że zostanę przez najbliższych posądzona, że oddaję się jakiejś swojej fanaberii, jakiejś pisaninie, zamiast przeznaczyć ten czas na przyziemne, ale przecież potrzebne, zarabianie kasy. Nie inwestuję w siebie, blokuję swój rozwój z obawy, że właśnie tak zostanie to odebrane. Bo przecież muszę się liczyć z tym, że nie od razu uda mi się przekuć pasję na zarabianie. Więc kręcę się w kółko, gonię, jak kot za swoim ogonem, tylko, że ja mam świadomość „gonienia własnego ogona”, łapania cienia na chwilkę, by z żalem wypuścić go z rąk, żeby znów błąkał się bezdomny, bez zaczepienia…

Mym cieniem jest słowo pisane, słowo, które gra mi w duszy. Wiem to, przeczuwam, chwytam od czasu do czasu, jednak z lęku, z tej strasznej obawy, że sobie nie poradzę, z tych słów babcinych, które wracają niczym złowieszczy bumerang: „–No chyba nie chcesz głodować na strychu?”, „–Pisarka? A co to w ogóle za zawód jest? Nie jesteś do tego stworzona! Trzeba mieć porządny zawód jakiś…”.

No to mam ten niby porządny zawód JAKIŚ…, który wcale nie przynosi tej stabilizacji, ani kasy, o które babcia tak się troszczyła, żeby jej wnuczka nie głodowała na jakimś twórczym strychu. Tylko właśnie popychając mnie w odwrotnym kierunku, zawracając z tamtej krętej i niepewnej ścieżki – zapewniła mi (a zresztą nie ma co zrzucać odpowiedzialności na inną osobę!), zapewniłam sobie sama twórczy niebyt…

Jestem niemal dokładnie w tym miejscu, które wieszczyła mi babcia – na tym twórczym strychu, bo tam zepchnęłam swój talent, swoje pragnienia, tam uwięzły moje marzenia o pisaniu, o tym, żeby zostać PISARKĄ…

Warsztat szlifuję pisząc od czasu do czasu, czyli stanowczo zbyt mało. Nie mam jasno wytyczonego kierunku ani jasnego spojrzenia, które wiedzie mnie tam, gdzie chciałabym się znaleźć. Kiedy ktoś mnie chwali, kiedy mówi, że podoba mu się, to, co napisałam, stworzyłam, zrobiłam… nie umiem tego przyjąć. Nie czuję dumy, tylko zażenowanie. Nie nauczyłam się przyjmować pochwał i ciągle myślę, że mi się nie należą. Zamiast podziękować i cieszyć się sukcesem, że ktoś docenia moje działania, ja staram się je umniejszyć, kryguję się i próbuję powiedzieć: –Ech, no nie przesadzaj. To przecież nic takiego…

Sama ciągle spycham siebie i swoją twórczość na strych niedostępny, zamykany na kluczyk, do którego trzeba się wykradać udając, że wcale mnie tam nie ma…, że nie (!),  absolutnie nie siedzę przed komputerem i nie piszę z błyskiem w oku! Że to tylko przywidzenie, fatamorgana, a ja przecież zajmuję się wszystkim innym, tylko nie moim najskrytszym marzeniem, które zrodziło się, gdy byłam jeszcze nastolatką. Od tamtego czasu, być może od tych słów babcinych, a może też moich własnych – spycham tamto pragnienie, oganiam się od niego, jak od brzęczącej wytrwale, przy moim uchu, muchy… w niczym innym nie potrafiąc znaleźć zawodowego szczęścia ani spełnienia. Wszystko bez niego jest połowiczne, a ja czuję się wciąż, jak ten ptak złapany w pół lotu…