Przychodzą do mnie kolorem nieba…

kolor_nieba_blog_podpis

 

Myślę o nich w różnych momentach życia.

Uśmiecham się do nich, ilekroć moje spojrzenie padnie na zdjęcia poustawiane w domu.

Po prostu są obecni. I więcej, częściej pojawiają się w moich myślach bez wydumanych okazji, tak na codzień. Święta Zmarłych nie wywołują u mnie jakiejś fali wspomnień. Ot – pokarm dla mas, dla stada baranów. Te dni przywołują u mnie raczej takie konkluzje.

Oni zaś pojawiają się we wspomnieniach, kiedy uśmiecham się do jakiejś myśli, myśląc sobie, że pomyśleliby tak samo albo, że cieszyliby się z mojego szczęścia, tak jak ja :). Pojawiają się często, bo żyją w moich wspomnieniach i wywołują ciepły uśmiech na twarzy, bez względu na to, jakie emocje wywoływali, kiedy byli tuż obok. Czuję ich obecność, a tych, których pamiętam wspominam normalnie, bez idealizowania.

Babcia-despotka, choć była moją babcią i ją kochałam, była też despotką i tyranem. Coraz więcej w moich wspomnieniach o niej tych dobrych chwil, ale to dlatego, że zdołałam jej przebaczyć zanim umarła i przede wszystkim udało mi się częściowo zrozumieć skąd tyle w niej było jadu i nienawiści do świata, do nas – jej najbliższych.

Druga Babcia-snobka była odległa, zbyt się różniłyśmy, bym czuła z nią jakąś bliskość. Za życia ich obu wielokrotnie uzmysławiałam sobie, że jakoś kocham babcię-despotkę, bo przynajmniej jest z krwi i kości, nie kochając zupełnie, wręcz odczuwając obojętność wobec babci-snobki… Choć ciągle kłóciłyśmy się z babcią-despotką, to ją czułam bardziej. Drugą babcię zdołałam dopiero pokochać pod koniec jej życia, kiedy stała się już prababcią dla mojego dziecka i kiedy stawała się coraz bardziej bezradna. Wraz z postępującą starością opadały z niej snobizm, wyniosłość i słynne „to wypada, a tamto nie”. Ja zawsze miałam to w szczerym poważaniu, dlatego między innymi tak daleko byłyśmy od siebie. Jednak i to się zmieniło – cierpienie zbliża ludzi. Moja druga babcia przeszła dzięki niemu ogromną przemianę pod koniec swego życia i dzięki temu udało mi się ją pokochać. Myśląc o niej odczuwam ogromny spokój.

Przychodza_do_mnie_kolorem_nieba_pionTata…? Umarł tak dawno, że gdyby nie rodzinne opowieści, w ogóle bym go nie pamiętała. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym czy mi go brakuje. Jakoś tak przyzwyczaiłam się do życia bez niego.

Jeden jedyny raz namacalnie i niezwykle boleśnie czułam jego brak. Sypało się wtedy moje pierwsze małżeństwo, rozpadało mi się w rękach i nic nie mogłam zrobić…, nie umiałam już dłużej dawać sobie rady, zbyt długo łudziłam się, że kto jak kto, ale ja – dam radę! Okazało się wbrew temu, co sądziłam, że nie jestem Herosem… Wtedy bardzo, ogromnie wręcz go potrzebowałam. Potrzebowałam mojego ojca, żeby mnie przytulił i powiedział, że nie jestem beznadziejna, że to nie moja wina, że w życiu po prostu czasem tak się dzieje… Nie było go jednak. Jego grób ział wszechogarniającą, przytłaczającą mnie pustką. Wtedy wyraźnie poczułam, że groby są puste, zapełniamy je tylko swoimi złudzeniami. Cały ich kult jest pusty, zionie pustką i nieudolnymi próbami jej zapełnienia.

Dwóch Dziadków… Jednego też ledwo pamiętam – umarł w kilka miesięcy po moim tacie, ale wszystkie wspomnienia i opowieści o nim tchną jego ciepłem, uśmiechem i dobrocią. To był człowiek, który mógł stać się moim najlepszym przyjacielem, jednak… nie zdążył. Za nim o dziwo tęskniłam, za własnym ojcem…? – nie pamiętam.

Drugiego dziadka, jakby nie było. Żył z babcią-snobką i był jeszcze bardziej odległy niż ona. Nigdy nie rozmawialiśmy o niczym ważnym. Nie wiem jaki był, ani co myślał. Nie znałam go.

Umarł kiedy miałam kilkanaście lat, ale równie dobrze mógł umrzeć przed moim urodzeniem. Na to samo wychodzi. Nie znaliśmy się.

No i moja ukochana Ciocia – nazwana przeze mnie Filipem :). Używała tego imienia, nadanego jej przez pięciolatkę, z dumą, wywołując nieraz pobłażliwy uśmiech na twarzach ludzi, dla których nic nie znaczyła. Dla mnie była kimś niezwykłym. Była człowiekiem, któremu udawała się trudna sztuka – potrafiła kochać wszystkich, bez wyjątku. Kochała ludzi, zwierzęta, kochała świat.

Całkowite przeciwieństwo mojej babci-despotki, a jednak znały się i nawet lubiły. Filip – kobieta niezwykła w swojej zwyczajności, tak dobra, że aż naiwna, pełna siły i radości życia, choć życie nigdy jej nie rozpieszczało. Jestem dumna Filipku, że byłaś moją ciocią. Byłaś rzadkim skarbem, który znajdujemy w życiu raz na milion. Dziękuję Ci :).

To Oni… Jakoś tak przyszli do mnie listopadowo. Może chcieli mi powiedzieć, że te ich święta mają jednak znaczenie? Mają jakąś moc. Moc przywoływania…

W końcu wszystko, w co wierzymy, ma ogromną moc, często przez nas niedocenianą.

Listopadowe wspomnienie…

Ja urodziłam się w listopadzie, Oni przyszli do mnie w ten mglisty, deszczowy, listopadowy wieczór.

Nie zacznę przez to bardziej czuć tych świąt, skoro są one dla mnie bez znaczenia i stanowią pokarm rzucany stadu baranów… Oni dalej będą ze mną, będą mi towarzyszyć w każdej chwili mojego życia, która ich przywoła. W tych momentach, w których przypomnę sobie o nich lub Oni przypomną sobie o mnie.

Przychodza_do_mnie_kolorem_nieba_blog_podpis

Moje Miejsce na Ziemi

Moje Miejsce na Ziemi – najlepsze, co mnie w życiu spotkało :).

Oni dwaj

Oni dwaj

Nasze miejsce na Ziemi :)

Nasze miejsce na Ziemi 🙂

 

Aby dojść do tego, co najlepsze, często trzeba zacząć od wydarzeń i spraw bolesnych, trudnych, niejednokrotnie dramatycznych. Ze mną także nie było inaczej.

Nie skrywam bolesnej przeszłości, ponieważ pogodziłam się z nią. Pogodziłam się z tym, że BYŁA i kropka. I wiem, że gdyby nie ona – dokładnie taka, jaka mi się przydarzyła – nie byłabym dzisiaj w tym miejscu, nie cieszyłabym się  MOIM MIEJSCEM NA ZIEMI :). Być może nawet nie zauważałabym, że mam takie miejsce, moje, jedyne w swoim rodzaju, cenniejsze od… …, nawet trudno to porównać do czegokolwiek!

Tak mi przyszło do głowy, że ten blog przepełniony jest szczęściem, że aż się z niego wylewa, i że… DO LICHA (!) – TAK WYGLĄDA MOJE ŻYCIE! 🙂 Nic dodać nic ująć.

Ale… nie zawsze tak było…

Postanowiłam w tym poście wtajemniczyć Was, moich Czytelników, odrobinę w arkana mojej mrocznej przeszłości. Nie za wiele, bo zwyczajnie odkąd moje życie nabrało takich barw, takich rumieńców i odkąd wybaczyłam sobie wcześniejsze „zmarnowane lata” (cudzysłów dlatego, że NIC NIGDY NIE MARNUJE SIĘ DO KOŃCA :)) – zwyczajnie nie czuję takiej potrzeby. NIE CZUJĘ POTRZEBY, żeby ZAWRACAĆ SOBIE GŁOWĘ PRZESZŁOŚCIĄ!

Moje TERAZ, moja PRZYSZŁOŚĆ są zbyt fascynujące i absorbujące, żebym chciała wracać do niewesołej przeszłości. Pomyślałam sobie jednak, że ten blog tego potrzebuje –  potrzebuje namacalnych dowodów i świadków, że moje szczęście nie jest wydumane, nadmuchane ani w żaden sposób nierzeczywiste. Łatwo jest pisać i napisać można wszystko, tak się jednak składa, że to moje życie stało się inspiracją dla bloga i dlatego czuję, że powinnam zarysować Wam chociaż odrobinę swoje wcześniejsze losy, które doprowadziły mnie do tego momentu w życiu. Aby więc ten blog nie ział banałem, zachwytami bez pokrycia nad moim ze wszech miar dobrym i szczęśliwym życiem i przede wszystkim, żebyście mogli zrozumieć, poczuć skąd tyle we mnie tego zachwytu, z czego on wynika i jak to się dzieje, że wypełnia mnie całą wylewając się z głośnym pluskiem na otoczenie 🙂 – muszę wtajemniczyć Was w pewne fakty z mojego życia.

A wyglądało ono mniej więcej tak…

Zawsze zakochiwałam się na zabój, nad wyraz poważnie jak na swój młody wiek, niebanalnie i w niebanalnych facetach. Jeszcze w liceum zakochałam się w moim pierwszym mężu i…

już wtedy, jak tylko go poznałam, ogarnęło mnie dziwne, wiele mówiące przeczucie, które zwaliło mnie z nóg w sensie dosłownym! Przeczucie mówiło, że:

bez względu na to, co zrobię,

bez względu na to, którą drogą pójdę,

czy przyniesie mi to szczęście, czy wręcz przeciwnie –

moje życie będzie związane z tym Człowiekiem.

Szalenie, ogromnie tego pragnęłam. Kochałam miłością pierwszą, olbrzymią i kompletnie ponad siły. Kochałam tak bardzo, że w końcu „wychodziłam” u niego tę miłość, że obudziło się i w jego oczach najpierw nikłe, a z czasem coraz bardziej wyraźne zainteresowanie moją osobą. I… pobraliśmy się. I… żyliśmy długo i szczęśliwie… STOP!

To nie ta bajka! Moja bajka skończyła się zanim się na dobre zaczęła. W mojej bajce i w moim życiu od samego początku piętrzyły się takie trudności i problemy, że ani Święty, ani Święta by ich nie udźwignęli!

POŚWIĘCIŁAM 10 LAT ŻYCIA TEJ MIŁOŚCI! Poświęciłam je na wieczne jej „wychadzanie”, na to by kochać za dwoje… Kiedy dotarło do mnie, że to niemożliwe, że nikt nie dałby rady – jeszcze łudziłam się, że ja dam! Że dam radę, bo moja miłość „potrafi przecież góry przenosić”! Potrafiła, ale nie góry obojętności. Z tym jednym nie udało jej się wygrać. Zwyciężyła wiele, naprawdę wiele, ale umarła dusząc się w oparach jego obojętności, tego chłodu jakim emanował, w oparach wszechogarniającego braku.

I nie wiedzieć kiedy minęło dziesięć lat…

Z różą...

Z różą…

     

Ja – ogień  

On – woda

Ja – żywioł  

On – bezkresna zmarzlina

Ja – iskra  

On – wyjałowiona ziemia

Pustkowie

Pustkowie

         

 

 

 

 

 

 

____________________

 

NIE MOGLIŚMY SPOTKAĆ SIĘ NA DŁUGO.

 

Któreś z nas musiało umrzeć w tym związku.

Ja rzuciłam śmierci wyzwanie, walczyłam, zmagałam się z nią i nie pozwalałam by odebrała mi miłość. Do końca miałam wolę walki, poddałam się ostatnia, kiedy z miłości nic już nie zostało…

On umarł na długo, długo wcześniej, zanim się poznaliśmy.

...

A kiedy próbowaliśmy żyć razem, cały czas wciągał mnie nieubłaganie do wspólnego grobu. Straszne to słowa w obliczu tak wielkiego uczucia, jakim go darzyłam – wiem. Tym straszniejsze, że tak mocno go kochałam. Może zwyczajnie zbyt mocno???

I z nikim potem, nawet z obecnym mężem, nie planowałam już wspólnej starości.

We dwoje :)

We dwoje 🙂

Definitywnie przestałam żyć złudzeniami, zaczęłam żyć TYLKO TERAZ, TERAZ i DO PRZODU, ale nie wybiegając myślą zbyt daleko. ODCIĘŁAM PRZESZŁOŚĆ GRUBĄ KRESKĄ.

To był jedyny sposób na powrót do żywych.

Stało się to w głównej mierze dzięki mnie samej, dopiero potem dzięki mojemu obecnemu mężowi i dziecku. Bez nich byłoby mi o wiele trudniej. Prawdopodobnie nie miałabym dla kogo powracać ze świata umarłych. I mogłabym jeszcze wiele lat łudzić się, że ożywię trupa, że tchnę w niego życie swoją miłością.

KONIEC tamtej historii.

 

 

 

 

 

 

 

 

TERAZ! Moje, nasze CUDOWNE TERAZ 🙂

Szczęśliwi :) Rodzinka i pies :)

Szczęśliwi 🙂 Rodzinka i pies 🙂

Teraz mam swoje Miejsce na Ziemi. To miejsce, to dom, lecz nie budynek, tylko dom, który jest wszędzie tam, gdzie my jesteśmy :). To miejsce, to MY – ja, mój mąż i dziecko. Tak, dokładnie w tej kolejności, w kolejności stawania się najważniejszymi osobami w moim życiu!

 

JA

MĄŻ

DZIECKO

RAZEM TWORZYMY

NASZE MIEJSCE NA ZIEMI 🙂 – bezcenne!

I bezsprzecznie – najlepsze, co mnie w życiu spotkało 🙂 🙂 🙂

Zakwita uśmiech na twarzy :)

Zakwita uśmiech na twarzy 🙂

Chodzi o to, aby iść po słonecznej stronie

„Nie chodzi o to, aby iść do celu, chodzi o to, aby iść po słonecznej stronie”

Trudno nam się czasem powstrzymać od narzekania. Budzimy się rano i nasze pierwsze słowa, pierwsze myśli, to:

– O Jezu! Kolejny dzień…

Zaczynamy poranki od tego, czego nam się nie chce, nie może, nie umie…

I tak spirala się nakręca. Po piętnastu minutach od przebudzenia nawet nie chce nam się wstawać – nie mamy po co. I nic dziwnego.

Rewelacyjnie programujemy swoją podświadomość i tak ją zaprogramowaliśmy, że teraz już tylko pozostało jej wykopać grób i się w nim położyć. I koniec. Kropka.

Kolejny wspaniały dzień musimy jakoś przetrwać. Jakoś. Bez nadziei. Bez śpiewu duszy. Bezsensownie. Bezcelowo. Bezładnie.

Skąd ja to znam?

Miałam wiele takich dni. Nie mówię, że one bezpowrotnie minęły. Wiem, że zawsze mogą wrócić. Zapukają nagle w szybę albo w puste dno szklanki i spytają sarkastycznie:

– Puk, puk. To my. Tęskniłaś?

– Nie, nie tęskniłam. Nie tęsknię. – Bo do czego tu tęsknić!

Kiedy taki dzień puka w dno mojej czaszki, tuż przed przebudzeniem, wiem, że nic dobrego z niego nie wyniknie. Odbierze mi całą sprawczość, całą moc, z którą mogłabym sięgnąć po ten dzień. Ale…

mogę go jeszcze powstrzymać! Mogę  ś w i a d o m i e  zdecydować, że nie chcę takiego dnia, że nie życzę sobie by mnie nachodził, by podstępnie, od świtu wdzierał się w moją rzeczywistość.

Mogę.

Mam wybór.

Jestem wolną istotą obdarzoną tym niezwykle cennym darem decydowania o swoim życiu.

O swoim tu i teraz.  O dzisiaj, jutro, o teraz.

Mogę się na niego nie zgodzić. I nie godzę się!

Już wiem, odkryłam, że takie dni kradną moje życie. A ja chcę przeżywać każdy dzień do dna!

Chcę by był twórczy, jak wiosna, z rozmachem i pełen natchnienia.

Wiem, że nawet podczas obierania marchewki mogę to natchnienie znaleźć :).

Wiem to, bo  s ł o w o jako sztuka, jako narzędzie, jako wyraz ma tę niesamowitą moc objawiania się mi w tych najbardziej prozaicznych czynnościach, które często zaniedbuję, spycham na dalszy plan, by oddać mu się cała, by mogło mnie posiąść aż po koniuszki moich myśli, aż…

Tak jest teraz. Po prostu spłynęło na mnie znienacka rozbijając odrobinę domowy wieczór i zakradając się z błyskiem szaleństwa w oczy, w ten wzrok błędny, obłędny…, w ten stan zawieszenia między. Między mną a mną. Między chwilą, blaskiem, mgnieniem…

Kocham to!

To jest moje życie

słonce_zlapane_w_kwiat

Każdy sam podejmuje decyzję o tym czy chce czerpać z niego radość 😛