„Miłość jest najważniejsza i bez niej nic innego się nie spełni. Nic się nie wydarzy i będziemy stać w miejscu, w martwym punkcie.
(…)
I tylko od nas samych zależy czy damy sobie tę możliwość, czy pozwolimy sobie ją dostrzec.”
c.d.n.
Kiedyś nagminnie nie dopuszczałam jej do siebie. Zamykałam się na nią i na szczęśliwe życie w wiele mówiącym twierdzeniu: „NIE UDA MI SIĘ! TO JEST PO PROSTU NIEMOŻLIWE!”… Nie jestem Kopciuszkiem, nie ma dobrej wróżki, która odmieni mój los… I nie ma! Nie było!
Sama musiałam się wcielić w rolę „dobrej wróżki” – sama dla siebie, bo przecież tylko JA mogę mieć wpływ na swoje życie! Tylko JA mogę cokolwiek w nim zdziałać!!!
Więc kiedyś, nie podejrzewałam nawet, że mogę mieć szczęśliwe życie. Nie pragnąć nieosiągalnego, ale MIEĆ, właśnie TU i TERAZ, tak, jak mam :).
Nie sądziłam, że będę szczęśliwa w młodości. Wmawiałam sobie, że pisane mi jest nieszczęście, nieszczęśliwa miłość, niespełnione pragnienia… I sobie to stworzyłam, taką właśnie rzeczywistość! Po czym potrafiłam już tylko powtarzać, że NIC NIE MOGĘ Z TYM ZROBIĆ…, że przecież NIC SIĘ NIE ZMIENI… Skoro nie oczekiwałam niczego od życia, to ono NIC mi nie dawało, prócz pustki, którą się ochoczo karmiłam.
A teraz…? Teraz jestem. Teraz czuję się szczęśliwa, ogromnie szczęśliwa i nie pozwolę sobie samej odebrać tego stanu! To niezwykle twórczy i naładowany, jak błyskawica, stan. A po błyskawicy przychodzi burza z piorunami, czasem ulewny deszcz… i ja zwyczajnie KOCHAM TEN STAN! To dla mnie bardzo dobry czas i… Ech, co ja będę mówić, pisać…? Część z Was na pewno go doświadcza, doświadczyła. Trzeba jeszcze tylko umieć go utrzymać, a to najtrudniejsza sztuka. Mi też, jak każdemu, czasem się ona udaje :). Czasem zaś, tracę go z oczu i wielokrotnie popadam w „czarną rozpacz”, w rozpacz egzystencjalną, ale… i ona jest potrzebna i szalenie twórcza, otwierająca… Żeby znów móc i chcieć dostrzec, zauważyć ten stan, stan nieustannego tworzenia. Tworzenia świata, tworzenia siebie, budowania swojej rzeczywistości i swoich przekonań.
Cóż… jako dziecko miałam tę świadomość w pakiecie. Miałam ją tak po prostu, kiedy dzień się zaczynał i kiedy się kończył. Towarzyszyła mi nieprzerwanie. Nosiłam ją w sobie i piastowałam zupełnie pod/nadświadomie i jako coś absolutnie oczywistego – świadomość, że szczęście mi się należy, że będę szczęśliwa w życiu!
Potem szaleńczo, obsesyjnie wręcz, goniłam za nim i… przegoniłam je ze swojego życia. I wreszcie udało mi się je odnaleźć, odzyskać!
Teraz wiem, że jest najcenniejszym, co mam. I będę sobie o tym przypominać w chwilach zwątpienia, które – jestem o tym przekonana i wiem, że – przyjdą do mnie jeszcze nie raz.
Ale czym jest pełnia, bez braku?
I czym jest szczęście, bez dramatów?
Jak deszcz i słońce, jak wiatr i cisza…
istnieją, współistnieją. I napawają radością.
Spełnione życie?
Moje życie…?
TAK!
po prostu :*